„Mistrzowie Polskiego Związku Kickboxingu” – Dariusz Jung, wielokrotny zawodowy Mistrz Świata i Europy
0
0
Redakcja: Czym się obecnie Dariusz Jung, amatorski i zawodowy Mistrz Świata w kickboxingu, a także były Mistrz Europy zawodowców?
Dariusz Jung: Od prawie 10 lat mieszkam w okolicach Olkusza na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej, nieopodal Pustyni Błędowskiej. Od 1,5 roku zaś prowadzę w Katowicach stacjonarny sklep „Wojownika”. Wcześniej w tym samym miejscu był inny sklep oferujący sprzęt do sportów walki, ale został zamknięty. W Polsce niewiele jest takich miejsc, w których 80 proc. asortymentu stanowiłby sprzęt sportowy, a 20 proc. – rozmaite koszulki itd. Zazwyczaj jest odwrotnie. Wiodącą marką u mniej jest „Sport Masters”, bowiem jak się okazało na Górnym Śląsku mało było sprzętu tej firmy, a klienci ciągle o niego dopytywali. Na razie jestem zadowolony i pełen optymizmu co do przyszłości sklepu. We wrześniu rusza sklep internetowy https://www.facebook.com/SklepWojownika/
A co z kickboxingiem? Prowadzi pan zajęcia jako trener?
Mam grupę trenujących w Olkuszu, w okresie wakacyjnym ćwiczy kilkanaście osób, od września liczba wzrasta. I tak jest w każdym roku. Niektórzy kickboxerzy startują w mniejszych zawodach, ale nie mam ambicji, żeby wychować mistrza Polski czy reprezentanta kraju. Wiem, że nie jestem w stanie czasowo poświęcić się w tym momencie, by konkretnie zająć się czyjąś karierą. A praca na pół gwizdka nie interesuje mnie. Pamiętam z dawnych lat, że nie zawsze trenerzy mieli dla mnie wystarczająco czasu, co przekładało się na formę sportową. Kiedyś byłem mocno zaangażowany w sprawy szkoleniowe, prowadziłem zajęcia m.in. w Katowicach i starałem się robić to najlepiej jak potrafię. Niestety, przekonałem się, że włożony wysiłek nie idzie w parze z efektami, a powody są różne. Nie wszystko zależy od nas samych, dlatego nie ciągnie mnie do trenerki w wydaniu profesjonalnym. Mam satysfakcję kiedy moi podopieczni startują w tzw. Śląskiej Bitce. Podczas zawodów pierwszego kroku sześcioro z nich wygrało swoje walki i to sprawia mi radość. Jako zawodnik się spełniłem, a to co mam wystarcza mi w kwestiach trenerskich.
Porozmawiajmy o pańskiej pięknej karierze kickboxerskiej, ale od końcowych startów. Czy MŚ w full contact w Gdańsku w 1997 roku były jednymi z ostatnich turniejów?
Tak, chociaż w następnym sezonie pojechałem jeszcze na Mistrzostwa Polski, ale ostatecznie nie znalazłem się w kadrze na ME i to przechyliło szalę. Byłem zniechęcony, miałem przesyt kickboxingu, a złożyło się wiele spraw, np. odejście sponsora głównego. Będąc wielokrotnym Mistrzem Świata i Europy miałem dość ciągłego „proszenia się”. To było niedorzeczne, bo ile można prosić o finanse, o ściągnięcie rywala itp. Koniec lat 90. i początek nowego wieku to mocno siermiężne czasy także w sporcie. Szykowaliśmy się do jakiejś gali, gdy tymczasem okazywało się, że biznesmen-organizator trafiał na „przymusowe wczasy” i wszystko odwoływano.
Bardzo dużym rozczarowaniem były wspomniane MŚ w Gdańsku?
Byłem zawodowym Mistrzem Świata w low kicku, a tymczasem wróciłem z polskiego turnieju bez medalu po porażce z Rosjaninem Nikołajem Bołotnikowem 1:2. Byłem przekonany, że wygrałem ten pojedynek, zresztą po ogłoszeniu werdyktu sędzia podniósł moją rękę do góry. Po chwili okazało się, że nastąpił błąd na jednej karcie punktowej i zwycięzcą ogłoszono Rosjanina. Tamta sytuacja z Gdańska była przysłowiową kropką nad „i”, miałem dość i trzeba było powiedzieć „wystarczy”. Byłem zmęczony ciągłymi walkami na zmianę na arenach amatorskich i zawodowych, tak nie powinna wyglądać moja kariera sportowa.
W tym samym 1997 roku, ale trochę wcześniej wystartował pan w MŚ low kick w Dubrowniku, gdzie również panu się nie powiodło.
Przegrałem wówczas z Portugalczykiem Alberto Costą, ale pamiętam, że przyjechałem do Chorwacji zupełnie nieprzygotowany. W klubie były zawirowania, nie miałem odpowiedniego wsparcia szkoleniowego, zwłaszcza w formule z niskimi kopnięciami. Na zgrupowaniu kadry narodowej był już ostatni szlif, a ja nie miałem zrobionej całej podbudowy. Stąd niepowodzenie w walce z Costą.
Równo 22 lat temu zakończył pan także przygodę z boksem amatorskim, wygrywając przed czasem z Jackiem Kowalewskim.
Boksowałem w Victorii Jaworzno, a w ostatnim spotkaniu, w którym wystąpiłem, pokonaliśmy Zawiszę Start Bydgoszcz 18:2. Później jeszcze dostałem propozycję boksowania na zawodowych ringach i początkowo nawet ją przyjąłem. Ale kiedy wszystko na spokojnie przemyślałem, uznałem, że jako Mistrz Świata w kickboxingu nie będę się rozdrabniał i zrezygnowałem. W kickboxingu byłem topowym zawodnikiem, a w boksie byłym przeciętnym, jednym z wielu. Moim atutem były nogi, a w boksie z pewnością szło by mi gorzej.
Starsi kibice pamiętają jednak, że był pan niezłym pięściarzem, a w ligowym debiucie stoczył pan ciekawy pojedynek z olimpijczykiem z Barcelony (potem także z Sydney i Aten) i późniejszym brązowym medalistą MŚ i ME Andrzejem Rżanym. Mało kto potrafił posłać go na deski.
Faktycznie ponad ćwierć wieku temu spotkałem się z Rżanym, był liczony przez sędziego, ale ostatecznie zwyciężył ze mną na punkty. W ogóle to zakochany byłem w kickboxingu, chociaż wywodzę się z karate kyokushin, a niejako z przymusu trenowałem boks. Takie były czasy, że z samego kickboxingu nie dało się wyżyć, więc musiałem wybierać – albo normalna praca, albo będę ćwiczył też pięściarstwo i znajdę zatrudnienie w klubie związanym z kopalnią. Tak trafiłem od Kleofasa Katowice. Do południa trenował boks, a dopiero popołudniami mogłem trenować to co najbardziej lubię – kickboxing. Spełniając zadania klubowe startowałem w lidze bokserskiej i raz pojechałem na MP w 1994 roku, ale przegrałem przed czasem z Krzysztofem Flakiewiczem. Potem trafiłem pod skrzydła sponsora, jednego, następnie był inny, ale mogłem skoncentrować się na kickboxingu.
Jednym z największych wydarzeń w karierze były walka w Jaworznie z Amerykaninem Rico Brockinktonem o tytuł zawodowego Mistrza Świata WKA w kat. 53,5kg?
Bardzo długo czekałem na walkę z tym niesamowitym i bardzo znanym rywalem. Kiedy przyjechał do Polski miał już 38 lat, ale wciąż w wysokiej formie i daliśmy dobrą 12-rundową walkę. Ciężko było się do niego dobrać, miał ogromne doświadczenie. Emocje były do ostatniego gongu.
To pana najlepsza 12-rundowa walka w karierze?
Bardzo mocno utkwiła mi też potyczka z Francuzem Ramidem Gueridem, do której doszło w 1991 roku na jego terenie w Nicei. Miałem 20 lat, a już dostałem szansę walki o zawodowe Mistrzostwo Europy, chociaż o propozycji z trenerem Czarkiem Podrazą dowiedzieliśmy się późno i tak naprawdę były 3 tygodnie na przygotowania. Na szczęście byłem w mocnym treningu, na formę nie mogłem narzekać i na wyjeździe triumfowałem 3:0. Współpracowałem wtedy także z Fiodorem Łapinem, dziś cenionym trenerem boksu. To bardzo dobry szkoleniowiec i pod jego okiem zrobiłem największe postępy. Znał się także na kickboxingu, jego brat był ówczesnym mistrzem w ZSRR, kiedyś nawet odwiedził nas na jakimś seminarium.
A jeśli chodzi o Guerida, do rewanżu doszło w 1993 roku w Sosnowcu. To była łatwiejsza rywalka, bowiem znałem tego przeciwnika. W latach 90. największym problemem zazwyczaj była kompletna nieznajomość zagranicznych przeciwników, nie było przecież internetu. Czasem nie wiedziałem czy będę walczył z kimś prawo- czy leworęcznym, nie mówiąc o szczegółach stylu.
Po dwóch latach spotkał się pan z innym Francuzem Dominique Romanem, a stawką walki w Tychach było MŚ federacji ISKA wersji full-contact.
A o tym przeciwniku nic nie wiedziałem, nie miałem żadnych kaset z jego pojedynków. Teraz byłoby to nie do pomyślenia w potyczce o MŚ. Pamiętam, że kiedy Brockinkton trenował w Polsce, nie było możliwości zobaczenia tego, bowiem sala była zamykana. A teraz można obejrzeć wiele sparingów czołowych zawodowców. Jeśli chodzi o Romana pokonałem go swoją firmową obrotówką w 3 rundzie. Generalnie gale sprzed 20-25 lat nie były wcale złe, przychodziło sporo ludzi, a nijak ma się to do tego, co jest obecnie.
Był pan także amatorskim Mistrzem Świata, a w tytuł wywalczył w Budapeszcie w 1993 roku w formule low kick w wadze 51 kg.
Sukces cieszył, ale miałem problemy z walkami amatorskimi, gdyż były dla mnie za krótkie, za szybkie czasowo. Wolałem też jedną konkretną walkę niż system turniejowy. Ale wygrałem, więc nie ma co narzekać. Generalnie jednak rozkręcałem się w późniejszych rundach. W MŚ debiutowałem już w 1991 roku, ale po zwycięstwie z rywalem z Turcji trafiłem na bardzo utytułowanego i mocnego Węgra Oskara Balogha. Pokazał młodemu Polakowi na czym polega kickboxing, pod wrażeniem był także trener reprezentacji Andrzej Palacz. Poza tym walczyłem w wyższej wadze 54kg, a zdecydowanie lepiej czułem się w 51kg. Małe pocieszenie, że przetrwał do końca w tej walce, a np. finałowego rywala Balogh skosił przed czasem.
W Polsce szerokim echem odbijały się pana walki z Mariuszem Cieślińskim, innym zasłużonym i cenionym kickboxerem.
Łącznie spotkaliśmy się w oficjalnych walkach 3 razy, w full contact mieliśmy remis 1-1, zaś w light contact 1-0 dla mnie. Pokonałem Mariusza 2:1 m.in. w walce o zawodowe mistrzostwo kraju wagi 51kg. W Polsce to był mój najtrudniejszy przeciwnik. W ringu szły iskry, a prywatnie byliśmy kolegami.